W życiu każdego człowieka przychodzą momenty, które wystawiają nas na próbę i zmuszają do stawienia czoła najbardziej skomplikowanym emocjom. Dla mnie i mojego narzeczonego, jedną z takich prób jest choroba jego mamy. Rak, ten bezlitosny wróg, z którym od lat walczy, stał się ciężarem nie tylko dla niej, ale dla całej naszej rodziny.
Zmagając się z tą sytuacją, znaleźliśmy się w miejscu pełnym sprzeczności. Z jednej strony, miłość i szacunek do osoby walczącej z chorobą, z drugiej – niepewność przyszłości i marzenia o wspólnym życiu, które wydają się być w zawieszeniu. Dlatego zaczęliśmy się modlić, aby jej cierpienie dobiegło końca. To błaganie o uwolnienie jej od bólu, ale także o szansę na nowy rozdział w naszym życiu.
W głębi serca, każde z nas pragnie, by cud uzdrowienia był możliwy. Jednak, stając w obliczu realiów medycznych i obserwując jej codzienne cierpienie, nasze modlitwy przybierają inny wymiar. Zamiast prosić o cudowne wyleczenie, co jest naszym najgłębszym pragnieniem, zaczęliśmy modlić się o to, by jej cierpienie się skończyło, nawet jeśli to oznacza pożegnanie. To nie jest życzenie śmierci, ale prośba o litość i spokój dla kogoś, kto znalazł się na granicy wytrzymałości.
Ta modlitwa, choć kontrowersyjna, jest wyrazem naszej bezsilności i desperacji. W naszych modlitwach nie ma miejsca na egoizm czy brak empatii. To skomplikowana mieszanka miłości, strachu i akceptacji nieuchronnego.
Marzymy o dniu, w którym będziemy mogli zacząć nasze wspólne życie bez cienia bólu i cierpienia, które teraz dominuje w naszych myślach i sercach. Do tego czasu pozostajemy u boku osoby, którą kochamy, wspierając ją w jej walce, modląc się za nią i za siebie, abyśmy byli w stanie znaleźć pokój i zrozumienie w tej trudnej życiowej lekcji.