Po ślubie zamieszkaliśmy z mężem w mieszkaniu moich rodziców. Byłam ich jedyną spadkobierczynią, więc mieszkanie przeszło na mnie. Kiedy dzieci dorosły, podarowałam im to mieszkanie. Myślałam, że kiedy mnie nie będzie, sprzedadzą je i każde z nich weźmie swoją część. Uważałam, że to sprawiedliwe. Zawsze byłam dumna ze swoich dzieci: dorosły, zdobyły wykształcenie, założyli rodziny. Syn niedawno skończył czterdzieści lat, a córka trzydzieści sześć. Syn ma dwie córki, córka wychowuje syna. Synowi wszystko się udało: ma wspaniałą żonę, która dobrze gotuje, prowadzi dom, a dzieci są dobrze wychowane. Niedawno kupił samochód.
Moja córka nie miała tyle szczęścia w życiu. Po ślubie mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu. Mąż był zazdrosny, często wywoływał awantury i był agresywny. Po trzech latach znalazł sobie kochankę; córka się dowiedziała i złożyła pozew o rozwód. Została bez mieszkania, więc przeprowadziła się do mnie. Ostrzegałam ją przed tym mężczyzną, ale mnie nie słuchała. Jej mąż nie płacił alimentów, nie pracował, skąd więc miał mieć pieniądze? Opiekowałam się dzieckiem, a córka poszła do pracy.
Z moją córką jest naprawdę trudno, ma ciężki charakter. Często się ze mną kłóciła. Była niezadowolona, twierdząc, że wszystko jej się nie udało. Pomagałam jej, jak mogłam.
Miesiąc temu wróciła z pracy i zaczęła rozmowę o sprzedaży swojej części mieszkania. Powiedziała, że chce wziąć kredyt hipoteczny i potrzebuje pieniędzy na wpłatę własną. Na pytanie, gdzie będę mieszkać, odpowiedziała, że już się dogadała z bratem. Okazało się, że zostanę bez mieszkania. Syn, zirytowany, powiedział, że przecież nie zostawi mnie na ulicy i będę mieszkać z nim. Moja synowa jest wspaniała, ale w domu syna będę się czuła nieswojo.
Ostatecznie mieszkanie zostało sprzedane, a ja przeprowadziłam się do syna. Córka nie rozmawia ani ze mną, ani z bratem.
Zrozumiałam, jak wielki błąd popełniłam wiele lat temu. Gdybym nie podarowała mieszkania dzieciom, nie pokłóciliby się. Chciałam jak najlepiej, ale wyszło jak zawsze.