Mam 34 lata i jestem rozwiedziony, ale nadal mieszkam z byłą żoną i wspólnym synem. Rozwiedliśmy się trzy lata temu. Po rozwodzie, ona zabrała syna i przeprowadziła się do swojego ojca. Pomimo tego, wspierałem ich finansowo, bo uważałem, że to nie jest wina syna, co się stało między nami jako rodzicami. Później zacząłem zabierać syna do siebie; przez jeden tydzień mieszkał ze mną, a drugi z matką.
Po dwóch latach ona wróciła, tłumacząc, że nie może dłużej mieszkać z ojcem, a nie ma, dokąd indziej pójść, bo nie ma pracy. Nie mogłem pozwolić by trafili na ulicę, więc zgodziłem się, żeby zamieszkali u mnie. Mimo to, żyliśmy raczej jak sąsiedzi niż jako rodzina.
Po pół roku zasugerowałem jej, że nadszedł czas, aby znalazła pracę. Syn dorasta, a wydatki związane ze szkołą rosną. Mimo że stać mnie na ich utrzymanie, razem łatwiej by nam było zainwestować w przyszłość syna. Zareagowała na to obrażeniem, twierdząc, że interesują mnie tylko pieniądze.
Byłem zaskoczony taką reakcją i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Kontynuowała więc siedzenie w domu, jakby nic się nie stało.
Nie rozumiem, dlaczego teraz mam utrzymywać byłą żonę, skoro faktycznie żyjemy jak sąsiedzi. Kiedy zgodziłem się, aby wrócili, było to tylko i wyłącznie ze względu na naszego syna.