Urodziłam się i wychowałam w małym miasteczku, sto kilometrów od Warszawy. Od piątej klasy podstawówki wiedziałam, że jak tylko skończę szkołę, to na pewno pójdę na Uniwersytet Warszawski, żeby przenieść się do dużego miasta.
Uczyłam się pilnie, pamiętając o swoim celu. Aby zdać maturę z wysoką oceną, pracowałam ciężko przez dwa lata z rzędu, aby zaoszczędzić pieniądze na korepetytorów. Nasza rodzina nie należała wtedy do najbogatszych. Nadszedł wreszcie ten upragniony moment.
Otrzymałam świadectwo maturalne i z bijącym sercem pojechałam do Warszawy, aby złożyć podanie na Uniwersytet. Do dziś pamiętam smak kanapek, które mama przygotowywała dla mnie na drogę. Miałam niesamowite szczęście. Nie dość, że dostałam się na dwie uczelnie jednocześnie, to jeszcze były wolne miejsca w akademiku! Nie zastanawiając się dwa razy, wybrałam upragnioną uczelnię. Wróciłam do domu po rzeczy, a następnie zadomowiłam się w Warszawie na dobre. Na początku było bardzo ciężko.
Stypendium nie wystarczało na jedzenie i ubrania, nie mówiąc nawet o rozrywce. Musiałam podjąć pracę na pół etatu, co oznaczało, że przychodziłam do swojego pokoju półżywa ze zmęczenia i natychmiast zasypiałam. Ale Warszawa bardzo mi się podobała, uwielbiałam podziwiać jej różnorodność. Sporadycznie myślałam o swoim mieście: nie ciągnęło mnie do niego wcale.
Rzadko dzwoniłam do rodziny. Gdy mama dowiedziała się, że moje zimowe buty przeciekają (a zbliżała się zima), wysłała mi paczkę z nowymi butami. Strasznie podekscytowana otworzyłam pudełko, zaczęłam je wyciągać … gdy nagle z buta, wprost pod moje stopy, wypadła tabliczka czekolady. Była to mleczna czekolada w czerwonym pudełku, moja ulubiona. Spojrzałam na nią i poczułam jak łzy spływają mi po policzkach.
Mama pamiętała, że tak bardzo kocham tę czekoladę i starała się mnie pocieszyć. Od razu miałam wyrzuty sumienia, że tak rzadko myślę o swoim domu i rodzicach… Natychmiast chwyciłam za telefon, żeby do nich zadzwonić. W czasie ferii zimowych na pewno się do nich wybiorę!