Miałam idealne życie: kochającego męża, który prowadził własną firmę, dzięki której żyliśmy dostatnio, potrafił wszystko naprawić i dbał o rodzinę. Nasze dzieci dobrze się uczą i nie mają problemów ze zdrowiem. Byłam przekonana, że nasza sielanka nigdy się nie skończy, niestety życie napisało nam inny scenariusz niż sobie wymarzyłam.
Moje dzieciństwo było raczej przeciętne, trudno być szczęśliwym mając surowych rodziców. Byli dla mnie przykładem, wpoili mi żelazne zasady, ich zdaniem ludzie łączą się w pary na całe życie, a rozwód to najgorszy wstyd. Przejęłam ich myślenie i to samo wpajałam moim dzieciom, które doskonale wiedzą, że muszą podejść do wyboru partnera życiowego bardzo poważnie. W końcu to wybór na resztę życia. Niestety teoria to jedno, ale znalezienie odpowiedniej osoby nie jest takie proste i moja najstarsza córka długo była samotna. Zauważyłam, że powoli zaczęła tracić nadzieję na miłość.
Kilka miesięcy temu mój teść poważnie zachorował i trafił na oddział onkologiczny w naszym mieście. Wzięliśmy do siebie teściową, aby była bliżej męża, a wraz z nią wprowadził się do nas też ich kot.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to zwierzę – kot w nowym miejscu stał się nie do poznania, załatwiał się poza kuwetą, strasznie wokalizował i mało jadł. Ponadto z kota kolanowego zmienił się w samotnika i zaczął być agresywny. Teściowa nie miała dla niego czasu, bo całymi dniami przesiadywała u męża w szpitalu, co jest zrozumiałe. Postanowiłam więc sama zadbać o kota, bo wyczytałam, że takie zmiany w zachowaniu mogą świadczyć o chorobie.
Następnego dnia zabrałam Mruczka do weterynarza, najlepszego w mieście. Okazał się to strzał w dziesiątkę! Wyniki morfologii wyszły znakomite, weterynarz nie widział też innych oznak choroby, ale po dłuższym wywiadzie stwierdził, że kot po prostu tęskni za właścicielem i dodatkowo stresuje się nowym miejscem. Polecił mi feromony do kontaktu, dzięki którym kot miał się trochę uspokoić i powiedział mi jeszcze coś ważnego. Zgodnie z zaleceniem specjalisty przemyciłam Mruczka do szpitala i dałam mu możliwość wtulenia się w ulubionego właściciela. Nie muszę chyba mówić, że obaj byli zachwyceni tym pomysłem. Kiedy zabrałam kota do domu nie odstępował mnie na krok i zjadł całą miskę jedzenia. Wydaje mi się, że był mi wdzięczny za wycieczkę do szpitala. Stał się zupełnie innym kotem, jakby go ktoś podmienił. Feromony też pomogły i zaczął załatwiać się w kuwecie.
Moja córka poprosiła mnie o namiar na tego weterynarza cudotwórcę. Kiedy zapytałam o powód, wyznała:
– Mamuś, jak on sobie poradził z Mruczkiem i tak dobrze odczytał jego emocje, na pewno i ze mną sobie poradzi. Może jest wolny.
Właśnie wracamy z ich wesela. Razem z teściową i teściem, któremu udało się pokonać chorobę.