Mój mąż pomógł mi znieść wózek i pobiegł do pracy, a ja wybrałam się z synkiem, Krzysiem, na spacer do parku. Nie było tam praktycznie żywej duszy, jedynie młoda dziewczyna spacerująca z około rocznym dzieckiem. Chyba dopiero zaczynał chodzić, bo często upadał. Obserwowałam z daleka jego próby wstania z ziemi, wyobrażałam sobie, że Krzyś w jego wieku też będzie się uczył chodzić. Gdy dziewczyna przechodziła obok mnie, nasze oczy się spotkały. Zatrzymała się przede mną, przyjrzała mi się, a potem powiedziała: – „Kamila, cześć. Tak się cieszę, że cię widzę”.
Zdziwiłam się, bo nie kojarzyłam tej dziewczyny. – „Przykro mi, ale nie znam cię” – byłam lekko zawstydzona. – „Możesz mnie nie pamiętać, jakiś rok temu byłyśmy w tym samym szpitalu. Uratowałaś mi wtedy życie”. – „Justyna, przepraszam, nie poznałam cię, zmieniłaś się. Jakie masz wspaniałe dziecko”. Rozmawiałyśmy przez chwilę, a kiedy odeszła, przypomniałam sobie czas, kiedy miałam pierwsze poronienie. Trafiłam wtedy na oddział położniczy, gdzie leżała również Justyna.
Usłyszałam, że nie chce karmić własnego dziecka i planuje umieścić je w domu dziecka. Po rozmowie z nią okazało się, że w wieku 17 lat przypadkowo zaszła w ciążę, chłopak ją zostawił, a rodzice zagrozili, że jeśli przywiezie dziecko do domu, oni wyrzucą ich z domu. Kiedy przyszli na oddział odwiedzić córkę, pobiegłam do pielęgniarki i poprosiłam, żeby przekazała dziecko dziadkom.
Miałam nadzieję, że jak tylko je zobaczą, od razu się zakochają. I tak się stało. Dziadek wziął wnuka na ręce i powiedział: „Mój kochany wnuczek!” Zabrali dziecko do domu i nie było już mowy o sierocińcu. Justyna niedługo potem poznała człowieka, który równie mocno pokochał jej dziecko i postanowił je przysposobić. Trzy miesiące po poronieniu zaszłam w ciążę i też zostałam mamą. Ale wtedy, w szpitalu, byłam gotowa adoptować dziecko Justyny, gdyby mój plan z dziadkami się nie udał. Cieszę się, że dla obu z nas wszystko dobrze się skończyło.