Pewnego ranka coś zaczęło drapać w drzwi i krzyczeć z całej siły. Rodzice otworzyli drzwi i sapnęli.
Markiz urodził się dwa lata wcześniej, zanim urodziłem się ja. Było to jeszcze przed wojną. Kiedy faszyści zamknęli granice miasta, kot zaginął. Nie byliśmy tym zdzwieni, miasto głodowało, a wszystko, co latało, szczekało, miauczało zostało już dawno zjedzone.
Wkrótce naszej rodzinie udało się wyjechać i wróciliśmy dopiero w 1946 roku. Właśnie wtedy do miasta sprowadzano wszystkie koty z okolic, ponieważ nadeszła fala szczurów.
Pewnego ranka coś zaczęło drapać w drzwi i krzyczeć z całej siły. Rodzice otworzyli drzwi i sapnęli: na progu stał ogromny czarno- biały kot, który spoglądał uważnie na mamę i tatę. Tak, to był Markiz, który wrócił do tułaczce do domu. Blizny, rozerwany ogon, zranione ucho pokazywały jak ciężko musiał walczyć o przetrwanie. Mimo to był silny, zdrowy i całkiem pulchny.
Nikt nie miał wątpliwości, że to nasz Markiz. Od urodzenia miał na plecach jaśniejszą plamkę, a na śnieżnobiałej szyi była czarna łatka przypominająca motyla.
Kot obwąchał właścicieli, po czym wszedł do domu, położył się na kanapie i spędził tam trzy dni bez wody i jedzenia. We śnie poruszał łapkami, robił dziwne miny, czasami pomrukiwał lub syczał jakby chciał odstraszyć wyimaginowanego wroga. Po długim odpoczynku, Markiz szybko przyzwyczaił się do naszego domowego życia.
Każdego ranka kot odprowadzał rodziców do fabryki, dwa kilometry od domu. Później wracał, wskakiwał na kanapę i kolejne dwie godziny odpoczywał czekając aż wrócę do domu.
Należy wspomnieć, że szczurołapem był świetnym. Codziennie przy progu mieszkania składał kilkanaście lub kilkadziesiąt szczurów. I choć dla domowników nie było to zbyt przyjemne, kot w swojej profesji sprawdzał się idealnie. Sam szczurów nigdy nie zjadał. Jadł to, co było- makaron z rybą, drób lub drożdże piwne. Co do tego ostatniego, nie podlegało to dyskusji. Przy ulicy stał pawilon z piwnymi drożdżami, a ekspedientka zawsze nalewała kotu 100-150 gramów, jak mówiła „frontowych”. W 1948 r. Markiz zaczął mieć kłopoty: wypadły mu wszystkie zęby z górnej szczęki. Kot zaczął marnieć w oczach. Weterynarze byli kategoryczni: uśpić. Nie mieliśmy wyboru, udaliśmy się do kliniki i razem z matką i kotem na rękach czekaliśmy na jego uśpienie.
– Ma Pani pięknego kota! – powiedział mężczyzna z małym pieskiem na rękach.- Co z nim?
A my, dusząc się łzami, opowiedzieliśmy mu smutną historię.
– Mogę zbadać twojego pupila? – Mężczyzna wziął Markiza i bezceremonialnie otworzył mu paszczę.
– Czekam na Ciebie jutro na Wydziale Stomatologii. Tam na pewno pomożemy twojemu kotu.
Kiedy następnego dnia w Instytucie Badawczym wyciągaliśmy Markiza z kosza, zebrali się wszyscy pracownicy Katedry. Nasz znajomy, który okazał się profesorem katedry protetyki, opowiedział swoim kolegom o wojskowym losie Markiza, jego ucieczce, która najprawdopodobniej była przyczyną wypadnięcia zębów. Markizowi nałożono na pysk eteryczną maskę, a gdy zapadł w głęboki sen, jedna grupa lekarzy zrobiła odlew, druga wstrzyknęła w krwawiącą szczękę srebrne igły, trzecia nakładała waciki. Kiedy to się skończyło, kazano nam przyjść po protezy za dwa tygodnie, a kota karmić bulionami mięsnymi, płynną kaszą, mlekiem i śmietaną z twarogiem, co w tamtym czasie było bardzo problematyczne.
Dwa tygodnie minęły natychmiast i znów udaliśmy się do Instytutu Stomatologii. Na przymiarki zebrali się wszyscy pracownicy Instytutu. Protezę założono na szpilki, a Markiz stał się podobny do artysty oryginalnego gatunku, dla którego uśmiech jest twórczy konieczność.
Ale proteza nie podobała się Markizowi, który zaciekle próbował ją wyciągnąć z ust. Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta awantura, gdyby sanitariuszka nie wpadła na pomysł, że da mu kawałek gotowanego mięsa. Markiz dawno nie próbował takiego smakołyku i, zapominając o protezie, zaczął łapczywie żuć. Kot od razu poczuł ogromną zaletę nowego urządzenia. Na zawsze związał swoje życie z nową szczęką.
Pomiędzy śniadaniem, lunchem i kolacją szczęka spoczywała w szklance wody, obok szczęki babci i ojca. Markiz kilka razy dziennie i w nocy podchodził do szklanki upewniając się czy jego ukochana szczęka jest na właściwym miejscu.
A jak zachowywał się kot, kiedy zobaczył, że nie ma jego szczęki? Cały dzień, odsłaniając swoje bezzębne dziąsła miauczał na cały głos jakby pytając się domowników gdzie zniknęła jego sztuczna szczęka.
Ze swoją szczęką kot przeczył 16 lat. Kiedy wybiły jego 24 urodziny, postanowił, że pora odejść na zawsze. Na kilka dni przed śmiercią nie podchodził już do szklanki. Ostatniego dnia podszedł do stolika, ostatkiem sil wskoczył na niego, wydostał swoją szczękę i włożył ją sobie do ust i przyniósł na kanapę. Objął ją czule łapakami i spojrzał na mnie. Zamruczał po raz ostatni i odszedł na zawsze…