Mamy zbyt wybuchowe charaktery, nie możemy żyć obok – to powiedział mi mąż, zaraz później rzucając na stół dokumenty rozwodowe. Spakował wszystkie walizki i wyprowadził się z domu w jedną noc. Nie mogłam mu tego wybaczyć. Jak mógł zostawić mnie samą z maleńką córką?
Nie mogłam znieść jego widoku, serce pękało mi z żalu i z nienawiści, nawzajem obrzucaliśmy się skargami i wyrzutami, wspominając nieporozumienia sprzed lat. Wściekle dzieliliśmy każdy metr naszego domu i każdą złotówkę na naszym koncie bankowym.
Ten człowiek zmarnował mi czas i życie, obiecałam sobie, że od tamtej pory będę kontaktowała się z nim jedynie przez prawników. Rodzina i teściowie załamywali ręce, próbowali nas pogodzić przez wzgląd na dziecko, ale tylko dolewali oliwy do ognia.
Pewnego dnia córka zaczęła narzekać na ból brzucha i trudności w oddychaniu. Chwyciłam tylko telefon i od razu pojechałyśmy do szpitala. Przyjęli ją a oddział, wykonywali multum badań, byłam przerażona. Nie było wyjścia, zdecydowałam się na telefon do męża, a on pojawił się w niecałą godzinę u nas.
Oboje w milczeniu staliśmy przy łóżku córki i to milczenie nas połączyło. Nie wiem, jak to możliwe, ale przy takim strachu o życie własnego dziecka, nagle cała niezgoda i nienawiść do męża odeszła w mgnieniu oka. On też złagodniał. Przyjeżdżaliśmy codziennie do szpitala, dbaliśmy o nasze dziecko, a wczoraj mąż zapytał, czy może z powrotem wprowadzić się do naszego domu.
Wydaje mi się, że zrozumiał swój błąd i chce wszystko naprawić. Nie śmiem odmówić, potrzebujemy siebie nawzajem. Jeśli nie dla nas, to dla dziecka. Tylko z tyłu głowy wciąż mam tak wiele pytań i niewiadomych. Może jestem zbyt naiwna i powinnam ograniczyć kontaktu z nim jedynie do spraw, które dotyczą naszej córki?