Mamy daczę od dawna. Kiedy mój mąż i ja przeszliśmy na emeryturę, zaczęliśmy aktywnie się nią opiekować. Wyremontowaliśmy ją, posadziliśmy drzewa i kwiaty. Mój mąż produkuje wino. Jesteśmy tu z mężem przez większość czasu: od wiosny do października. Nigdy nie było żadnych problemów z sąsiadami. Jeśli dochodziło do drobnych konfliktów, rozwiązywaliśmy je rozmową.
Nie stawialiśmy też żadnych płotów, a granice działek były warunkowe. Cieszyliśmy się, że daczę po naszej lewej stronie kupiła kobieta w średnim wieku, a nie jacyś młodzi ludzie. Mieliby pijackie spacery. I tak było cicho. Przez miesiąc nikogo nie było w tym domu.
Potem, w lipcu, przyjechała kobieta z dzieckiem, prawdopodobnie podrzucona przez męża. Wyjechał następnego ranka. Nie rozmawialiśmy z nimi przez tydzień. Nie poznaliśmy się. Potem jej mąż przyjechał ponownie i postanowił się z nami spotkać.
Powiedział mi, że kupili daczę, a jego żona i dziecko będą tu do końca lata. Będzie przyjeżdżał i wyjeżdżał, ponieważ ma pracę. Pożyczył od nas łopaty i inne narzędzia do pracy na działce. Chętnie mu je oddaliśmy. Zwrócił je wieczorem i wyjechał w niedzielę. Wtedy wszystko się zaczęło.
Kilka razy widzieliśmy odciski butów dziecka w pobliżu naszej grządki truskawek. Ale nic nie mówiliśmy, bo nie mieliśmy dowodów. Potem wszystkie moje kwiaty zostały wyrwane. Nie było nas w daczy przez trzy dni, ale truskawki też zniknęły.
Znowu nic nie zrobiliśmy: było późno, chcieliśmy spać. Następnego ranka nasza sąsiadka nie wiedziała, że wróciliśmy, i znowu spacerowała z dzieckiem po okolicy. Wyszliśmy i zapytaliśmy ją, co oni tam robią. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale potem powiedziała, że po prostu spacerują z dzieckiem.
Dziecko trzymało kwiaty z mojego ogrodu. Kiedy wyszliśmy, rzuciła je na ziemię. Powiedziałam jej, żeby nie robiła tego roślinom i żeby je pozbierała. Wtedy dziewczynka zaczęła płakać, ale nie krzyczałam, tłumaczyłam spokojnie. Wtedy ta kobieta zaczęła podnosić na nas głos, mówiąc, że skrzywdziliśmy jej dziecko.
Mój mąż powiedział im to, co powinni wiedzieć. Że włamywali się na naszą działkę kilka razy i robili, co chcieli. Wtedy kobieta wzięła dziecko za rękę i poszli do domu. Nie widzieliśmy ich przez tydzień. Nie wychodzili z domu. Wtedy przyjechał mąż tej rodziny i niemal natychmiast przybiegł do nas, żeby nas skarcić.
Okazało się, że zaatakowaliśmy jego biedną żonę. Nie pozwoliliśmy dziewczynce zjeść truskawek. Nic nie powiedzieliśmy, niczego nie udowodniliśmy. Nie mieliśmy na to odwagi. Postanowiliśmy po prostu postawić płot i nie komunikować się z nimi. Chcemy spokojnego życia na wsi, a nie walki.