Nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś znajdę się w sytuacji, gdzie będę musiała bronić się przed absurdalnymi roszczeniami. Nie jestem mężatką, dzieci nie posiadam, a moje życie towarzyskie ogranicza się głównie do pracy i kilku bliskich znajomych. Dlatego wydawałoby się, że dramaty rodem z oper mydlanych są mi całkowicie obce.
Jednak moja sąsiadka postanowiła nadać mojemu życiu nieco… melodramatycznego charakteru, domagając się ode mnie alimentów. Właściwie nie ode mnie, a od mojego kota, którego oskarżyła o spłodzenie potomstwa jej kotce. Ponieważ mój kot formalnie nie zarabia, a ja pełnię rolę jego opiekunki, w jej oczach to na mnie spoczywa odpowiedzialność za rzekome występki mojego pupila.
To kuriozalna sytuacja, nieprawdaż? Jeszcze nie płaciłam alimentów za kota, a zwłaszcza za czyny, których mój kot fizycznie nie mógł popełnić, ponieważ jest wykastrowany od trzech lat.
Moja sąsiadka, wydaje się, żyje w swoim własnym, zakręconym świecie. Od kiedy się przeprowadziła, zdołała już pokłócić się z niemal każdym w naszej małej społeczności. Jedni mieszkańcy wsi, jej zdaniem, nie parkują poprawnie, inni z kolei mają za głośnego koguta, który, o zgrozo, śmie zakłócać poranny spokój.
Nie rozumiem, co skłoniło tę kobietę do przeprowadzki na wieś. Ludzie tutaj żyją w zgodzie z pewnymi lokalnymi zwyczajami i nie robią sobie nawzajem problemów z drobnostek. Koguty pieją? To część wiejskiego krajobrazu dźwiękowego. A parkowanie? Każdy stara się robić to tak, aby nie utrudniać życia sąsiadom.
W każdym razie, sąsiadka miała pretensje do każdego, wystarczył byle pretekst. Znajdywała problemy w każdym, nawet najmniejszym aspekcie życia na osiedlu, nie omijając przy tym i mnie.
Jej zarzut? To, że mój kot swobodnie spaceruje po mojej posesji.
„Zwierzęta powinny być trzymane w domu, pod ciągłym nadzorem! Zaraz złożę na panią skargę! Dlaczego nie pilnuje pani swojego kota?” – oburzała się, podczas gdy ja z trudem powstrzymywałam śmiech, słuchając jej absurdalnych żądań.
Mój teren jest ogrodzony, a mój kot nigdy nie opuszczał granic mojej działki. Co jej to przeszkadzało? Nie wiem. Raz spróbowałam porozmawiać z nią, aby zrozumieć jej punkt widzenia, ale szybko zdałam sobie sprawę, że dialog z nią jest niemożliwy i postanowiłam ją ignorować.
Miałam spokój, aż do tego zdarzenia z kociętami. Krzyki sąsiadki musiały być słyszane w całej wsi. Stała na swojej działce i krzyczała, że mój kot miał obcować z jej kotką, co skutkowało narodzeniem się sześciu kociąt.
Ponieważ nie zamierzała pozbywać się kociaków w żaden sposób, ubzdurała sobie, że powinnam płacić jej alimenty na ich utrzymanie, argumentując to tym, że jest emerytką i nie stać jej na utrzymanie takiej liczby zwierząt.
Moja mina i mina kota były w tym momencie równie zdumione. Takiego absurdalnego zarzutu jeszcze nie słyszałam, a kot był zaskoczony, że chcą go obciążyć odpowiedzialnością za kocięta, których nie mógł spłodzić.
Nie mam wątpliwości, że te kocięta nie są jego. Gdy mój kot osiągnął dojrzałość płciową, został wykastrowany, aby nie uciekał za kotkami i nie wdawał się w walki z innymi kocurami. Po kastracji nie oddala się z podwórka, więc nie widziałam sensu zamykania go w domu. Ma wystarczająco dużo miejsca, aby bawić się i cieszyć swobodą
Nigdy nie przeszedł na teren sąsiadki. Między naszymi posesjami jest płot z siatki, więc kot mógł obserwować, co dzieje się po sąsiedzku, ale nic tam dla niego nie było interesującego. Do tej pory widok mojego kota, wędrującego leniwie po ogrodzie i polującego na motyle, był codzienną rozrywką, a nie źródłem sąsiedzkich konfliktów.
Sąsiadka inaczej dbała o swoją kotkę. Zawsze trzymała ją w domu, a na spacery wyprowadzała tylko na smyczy, aby nie uciekła. Te spacery zawsze mnie bawiły. Sąsiadka szła, nadęta od swojej „ważności”, a obok kotka na smyczy, która zawsze starała się wrócić do domu. Jak do tego doszło, że jej kotka została zapłodniona, tego nie wiem. Wiem tylko, że to ja zostałam obarczona odpowiedzialnością za kocięta.
Pokazała mi koszyk, w którym było sześć małych kociąt.
„Widzi pani te rude plamy! Jak u pani parszywego kota!” – krzyczała sąsiadka.
Pomijając fakt, że jej kotka jest trójkolorowa, na naszym osiedlu jest pełno rudych kotów! Nie rozumiałam, dlaczego to właśnie mój kot został uznany za winnego.
Wtedy wyjawiłam sąsiadce „straszliwą tajemnicę”, że mój kot, nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł uczestniczyć w tworzeniu tych kociąt. Sąsiadka nie uwierzyła, nawet gdy pokazywałam jej brak odpowiednich narządów u kota. Żadne argumenty nie trafiały do tej kobiety. W końcu zażądała testów genetycznych. Zakończyłam dyskusję, radząc jej, by zaczęła leczyć się na głowę.
Dalej nie dawała mi spokoju, więc przyniosłam zaświadczenie od weterynarza. W to również nie uwierzyła, ale ja już nie chciałam z nią rozmawiać. Gdy zagroziłam zgłoszeniem sprawy na policję, odpuściła.
Wtedy skupiła się na innych właścicielach kotów, licząc, że uda jej się od kogoś wyegzekwować alimenty.
Cała ta sytuacja stała się źródłem żartów w całej okolicy. Ludzie na całym osiedlu śmieją się z tej szalonej kobiety.
Alimenty na kocięta! Czy to w ogóle możliwe, żeby ktoś był przy zdrowych zmysłach wymyślił coś takiego? Myślę, że nie.